mimo że wycinanie dyń to nie nasza tradycja, to jednak są takie urocze, że co roku zabieramy się do tego z wielką radością.
Mamy swój rodzinny zwyczaj, że dyńie są zawsze cztery i każdy ustala jaka jego dynia ma być- straszna czy śmieszna.
W tym roku Franka i moja są radosne, Taty i Rafcia- potworniackie.
Mamy to szczęście, że znajomi mają gospodarstwo i dynie u nich to norma- wymieniamy się na suszone grzyby i każdy jest zadowolony. Tak wyglądały w stanie naturalnym- wyjątkowo duże były...:
Osobiście uważam, że ich wnętrze ma najpiękniejszy z odcieni pomarańczowego i wystarczy trochę słoneczka, by jaśniało ono własnym światłem ( na prawdę są bez świeczek!!!):
(Dyń jest pięć, bo tradycyjnie jedna, już wycieta, wraca do znajomych)
No a po ustawieniu na ganku i zapaleniu to już tak:
od lewej: mamusia, Rafciu, Franek, tata ( tatusiowi w ferworze wycinania wycięłam górne ząbki i nie wygląda już tak strasznie...)- czyli cała nasza rodzinka.
I żeby nie być gołosłownym, tak było w poprzednich latach;
2010:
2009:
Wogóle to była piękna niedziela, bo oprócz dyniowania, mieliśmy tez ognisko:
A okoloczności przyrody były po prostu przepiękne- zwłaszcza brzozy wyglądały uroczo:
Rudy wpasował się w konwencję kolorystyczną:
A w domu powstała jeszcze taka dekoracja z jesiennych zbiorów:
I tak to jesiennie nam minęła ta niedziela.